Pewnego ranka Sylwek zobaczył na słupie ogłoszenie turnieju szachowego dla dzieci i dorosłych. Chłopcy mają bzika na punkcie gry w szachy, więc jak tylko im o tym powiedzieliśmy od razu chcieli, żebyśmy ich zapisali.
Nadszedł pierwszy dzień zawodów. Chłopcy byli bardzo podekscytowani! W pierwszej rundzie Marcel przyszedł do mnie po około 45 minutach zasmucony. Przegrał. Rozpłakał się. Nie było mu lekko. Chciał od razu wracać do domu. Przytulałam go i słuchałam. Trwało to dosyć długo, aż w końcu mu przeszło.
I tak było przez cały dzień, Marcel przegrywał, chociaż po prawie każdej grze wspominał, jak mili byli jego przeciwnicy.
Kolejnego dnia Marcel znowu przegrywał. Chciał wracać do domu. Przytulałam go i przytulałam, obserwowałam swoje myśli, które zaczęły kłębić się w mojej głowie „Co ja mogę zrobić?”, „Nie wiem już jak ja mogę mu pomóc..”, aż nagle powiedziałam do niego zaskoczona sama tym co mówię:
- Marcel! Wiesz, jaki ty jesteś niesamowity?!! Ty dajesz tym wszystkim dzieciom z którymi grałeś prezent! Dzięki tobie oni mogą poczuć się fajnie z tym, że wygrali! Pewnie właśnie po to miałeś się zjawić na tym turnieju i grać na nim do końca, żeby inni mogli tego uczucia doświadczyć.
- Naprawdę? – Marcel zapytał z miękkością w głosie i zaciekawieniem.
- Ty jesteś jak Święty Mikołaj! Święty Marcel! Rozdajesz prezenty i to jeszcze jakie! – mówiąc to przechodził po moim ciele przyjemny, ciepły dreszcz.
Marcel poszedł na kolejną rundę w podskokach. Wrócił po 10 minutach z lekkim uśmiechem na twarzy.
- Przegrałem – powiedział – ale wiesz mama, to było nawet lepsze od wygranej, bo ten chłopiec był dla mnie bardzo miły i pokazał mi na końcu co zrobiłem źle i jak mogłem inaczej ustawić pionki, żeby tę partię wygrać.